Klatka

Pociągam łyk, jeden, drugi. Wciąż nie widać dna. Tylko jakieś fusy ciągle krążą, wirują nie dają spokoju. Palę. Papieros za papierosem. Dym ulatuje, ogień się tli, tylko z tych płuc jakby nic nie ubywa. Płytki oddech, żółć zostaje.

Patrzę na siebie, na sine dłonie. Nic mi to nie mówi. Szukam rozpaczliwie bandaży. Żeby zakryć, żeby się uśmiechnąć. Spoglądam w dół. Nie lubię tego słowa. A tam nic. Czarna dziura, dupa, jak kto woli.

Idę na spacer. Przecież piękna przyroda, przecież niebo gwieździste będzie, przecież wiosna w pełni. I znowu ci ludzie. Siedzą na murku, piją piwo. Mają takie zatroskane miny. Osiemnastolatka wygląda jakby przeszła kryzys w małżeństwie. On udaje Don Juana, tylko spodnie mu lecą z tyłka. I to piwo. Wszędzie. I te papierosy. Wszędzie. Chcą wyglądać poważniej. Bo jak flaszka i papieros, to już problemy poważne. Też się zaciągam, tylko spojrzenie mam już mało młodzieńcze. Mierzę ich wzrokiem, a oni wlepiają te swoje puste ślepia w bruk. Nie wiem, czego tam szukają, przecież nic nie powiedziałem. Tylko sobie idę.

Czasami człowiek chciałby sobie wyjść na zewnątrz. Wyrwać się z klatki Whartona. Pofruwać trochę, frywolnie, ucieszyć się. No to się kurwa cieszę. Młodzi żłopią piwsko, a teraz ten widok. Idzie dziewczynka. Dżinsy, różowy plecaczek, biała koszulka z myszką miki. Ma podbite oko, sine jak diabli, nieudolnie przypudrowane. Nie wiem ile ma lat, może 12. Mijam ją bez słowa. A  potem się odwracam. Patrzę i patrzę. No to wracam. Nic tu po mnie.