skrzyżowanie

notki codzienne: skrzyżowanie

Od kilku dni biorę zimne prysznice. Podobno są zdrowe. Nie, żebym je lubił, ale mus to mus. Piec gazowy stwierdził, że ma mnie w głębokim poważaniu i podgrzewać wody nie będzie. Negocjowałem z nim chwilę, próbowałem przetłumaczyć, mówię mu, stary, będę cię musiał rozebrać, wyjąć wnętrzności, przekroczyć wszystkie te intymne progi, przecież jest to nam obojgu bardzo nie na rękę. Ale nic to, on dalej, że ma dość życia i chce emerytury, a najlepiej, żebym go wywiózł na śmietnik, bo wszystko już w swoim życiu zobaczył, przeżył i ma w dupie to całe grzanie. W końcu się poddałem, ale na wysypisko dziada nie wywiozę, niech cierpi. Plus jest tego taki, że nie leżę pół godziny w wannie patrząc się filozoficznie w sufit, blokując tym samym łazienkę współlokatorom. Kolejnym benefitem zimnej wody jest trzeźwe spojrzenie na świat z samego rana. Wszystko jawi się zaskakująco wyraźnie, mimo dwóch, trzech godzin snu.

Więc sobie tak maszeruję, słuchawki douszne, głęboko, żeby miasto za mocno nie atakowało, a masa bezsensownych i przypadkowych słów nie zaburzała pozornej harmonii. Potem autobus, kilka stron książki, wysiadka. Sklep. Coś do przepicia i Marbloro czerwone. Pani sklepikowa mi zawsze odkłada jedną paczkę miękkich, bo jak pewnego dnia stwierdziła, jestem z tego pokolenia dwudziestoparoletnich palaczy, co się z rakiem nie pierdolą i wiedzą, co dobre. A potem już tylko skrzyżowanie. To właśnie tam, od trzech miesięcy, miałem przyjemność obserwować studium rozkładu.

Zobaczyłem ich „pierwszy raz” pewnego słonecznego dnia. Ona, włosy blond, niska. Brwi przystrzyżone perfekcyjnie, jak trawniki na Beverly Hills, kredka ostra, dekolt z gatunku takich, co się miło patrzy, ale na twarzy wyczuwalne napięcie. On, wysoki, szczupły, zawsze z torbą przewieszoną przez ramię i z nieodłącznie przyklejonym, serdecznym uśmiechem. Włosy zaczesane lekko na bok, zgodnie z obowiązującą modą, spodnie slimy, ale niezbyt obcisłe, tak żeby w kręgach bardziej konserwatywnych mógł uchodzić za trochę spedalonego, ale w sumie to mężczyznę. No i się tak mizdrzą, codziennie, zawsze o tej samej porze, a z dnia na dzień coraz odważniej i odważniej, a potem to już bez problemu rozpoznaję, że większość tych spotkań jest pożegnaniem „po” upojnych nocach, winie i innych ekstazach. Jednym słowem – miłość kwitnie.

Ale to nie opowiastka filmowa, ani pokrzepiający dodatek do „Pani Domu”, tylko życie, więc z czasem nie jest już tak kolorowo. Mija miesiąc. Teraz już stoją obok siebie, pół metra dystansu. On niby od niechcenia, a jednak nerwowo, wierci czubkiem buta, jakby chciał wykopać dziurę w chodniku i się tam schować. U niej natomiast zacięcie na twarzy zabójczo poważne, brwi podczas rozmowy ściągnięte. Na pożegnanie już tylko delikatny, przelotny pocałunek, no ale w usta, nie policzek, więc daje im szansę, trzymam kciuki. Myślę sobie, może im się w łóżku nie układa, kryzys, przejdzie. Mija kolejne trzydzieści dni. Półtorej metra dystansu. Ona energicznie gestykuluje, On, zrezygnowany, z głową wlepioną w ziemię i zapadniętymi barkami. Milczy. No i w końcu nadszedł ten dzień. Moi bohaterowie zniknęli ze skrzyżowania, uczucie rozlało się na pasach, potem zmył je deszcz. Za jakiś czas położą tam nową farbę i nie zostanie już nic, nawet wspomnienie. Ale ją dalej mijam. Nosi teraz odważniejsze dekolty.

Tekst pierwotnie opublikowany 3 października 2015 na Facebooku.